List z pustego pokoju

Miał na imię Marek. Zwyczajny facet – taki, którego mijasz w Biedronce, który przepuszcza cię w drzwiach, który nie krzyczy. Pracował w serwisie aut – ręce miał zawsze umorusane smarem, ale serce czyste jak łza dziecka, które tulił co wieczór, opowiadając bajki o smokach i rycerzach. Miał syna – Antosia. Gdy chłopiec się urodził, Marek płakał, choć w życiu nie uronił łzy nawet po śmierci matki. Przeciął pępowinę. Przysiągł, że zawsze będzie obok. Ale los miał inny plan. A może raczej – system. Ten sam, który w polskich sądach nie widzi w mężczyźnie rodzica, tylko płatnika. Sprawcy. Potencjalnego zagrożenia. Rozstali się z matką Antosia po kilkunastu latach. Kłótnie, nieporozumienia – jak w życiu. Ale nigdy nie podniósł głosu. Nigdy nie uciekł. Chciał się dogadać. Chciał mieć choćby co drugi weekend. Choćby wtorki. Cokolwiek. Złożył wniosek do sądu. Czekał pół roku. Matka w tym czasie złożyła oskarżenie – że agresywny, że „może” się wyżywać. Bez dowodów. Wystarczyło. Sędzia spojrzała jak na winnego. Widzenia? Tak, dwa razy w miesiącu po dwie godziny. W obecności kuratora. W bibliotece.

W bibliotece, gdzie nie mógł przytulić syna, bo „to nieodpowiednie miejsce”. Gdzie mały Antoś zasypiał mu na kolanach, a Marek siedział sztywno jak w muzeum. Patrzył na zegar, bo dwie godziny to jak dwie krople wody na pustyni. Matka związała się z nowym partnerem. Ten, nieznany nikomu facet, bez badań, bez opinii, bez pytania – zamieszkał z Antosiem. Odbierał go z przedszkola. Brał na basen. Nazywał go „młodym”. Śmiał się, że dzieciakowi „potrzeba ojca z jajami”. A Marek? Płacił alimenty. Punktualnie. 1400 zł z pensji, która po potrąceniach ledwo starczała na wynajem pokoju i jedzenie. Ale nie skarżył się. Tylko raz. Gdy dowiedział się, że jego syn był świadkiem, jak matka nowego faceta wyzywała, a on sam rzucał talerzami po kuchni. Antoś płakał i zamknął się w łazience. Ale przecież to nie był „kontakt z ojcem”. To było „życie rodzinne matki”. Czyli – nietykalne. Napisał skargę. Odmówiono. Powiedzieli: „To nie ma wpływu na dobro dziecka”. Chciał walczyć. Ale nie miał już siły. Zawalił się świat. Stracił pracę, bo musiał brać wolne na sprawy sądowe. Komornik wszedł na konto. Zostało 170 zł.

W Wigilię pojechał pod blok, gdzie mieszkał jego syn. Stał w ciemnościach z prezentem. Patrzył, jak Antoś przez okno ubiera choinkę z nowym „tatusiem”. Nie zapukał. Nie chciał burzyć. Nie chciał robić scen. Tego samego wieczoru wrócił do swojego pokoju. Pustego, zimnego. Usiadł na łóżku. Napisał list:„Synku, próbowałem. Codziennie. Ale tutaj ojciec to tylko cień. Chciałem cię chronić, ale nie pozwolili. Może kiedyś zrozumiesz, że milczenie nie było obojętnością. To był krzyk, którego nikt nie chciał słyszeć.”

Nazajutrz znaleziono go martwego. Zatrzymane serce. Lekarze powiedzieli: „zawał”.

Ale my wiemy, że to był ból, który nie miał ujścia.


W Polsce ojciec to nie instytucja. To podejrzany. A kraj, który powinien chronić dzieci i więzy krwi, stał się azylem dla tych, którzy wymazują miłość. Nie każdy Marek umiera fizycznie. Ale tysiące ojców w tym kraju umierają codziennie psychicznie. W samotności. W bezsilności. W upokorzeniu, że ich dziecko – ich życie – zostało im odebrane nie z powodu winy, lecz dlatego, że są mężczyznami.

I niech ta historia nie będzie tylko łzawa. Niech będzie ostrzeżeniem. Bo kiedy wymazuje się ojca z życia dziecka, wymazuje się połowę jego serca. I całe jego prawo do miłości.

Ku pamięci tych, którzy odeszli.